W kolejnej odsłonie „Głosu kopalni” pochylamy się nad słynnym Lubstowem, tym razem przez pryzmat ludzi i maszyn. Piszemy o atmosferze wzajemnej pomocy, jaka panowała w tamtejszej kadrze, a także o trudnościach, jakie stawiały przed nimi zarówno maszyny jak i kopalniany fach. Zapraszamy do lektury!
Nie było łatwo
-Na wysięgnik urabiający koparki SRs 1200 w rejonie koła frezowego poszedł obsuw. Uderzenie było tak silne, że nadwozie przeskoczyło do tyłu, został uszkodzony wysięgnik urabiający i konstrukcja przeciwwagi. Była to, jak dotąd, jedyna taka awaria w przemyśle węgla brunatnego – coś takiego nigdzie wcześniej się nie zdarzyło – tłumaczy Wiesław Galantkiewicz, emerytowany pracownik dozoru kopalni, główny mechanik odkrywek Pątnów, Kazimierz i Jóźwin, naczelny inżynier energomaszynowy, kierownik sekcji motorowej KS „Górnik”.
Błoto było straszne, musiano podbudować nadwozie, podnieść je i wypoziomować, a wszystkie uszkodzone elementy zabudować i przesunąć z powrotem na łoże. Nie było to łatwe zadanie – trzeba było przepchnąć nadwozie i opracować sposób przemieszczenia konstrukcji o wadze około 800 ton. Zrobiono specjalne zaparcie do konstrukcji wspomnianego podwozia, a nadwozie przejechało po bieżniach, zamontowanych na podnośnikach hydraulicznych poziomujących na rolkach, wykonanych z pręta o średnicy 40 mm w odpowiednie miejsce; następnie całość została opuszczona na łoże kulowe. Awaria trwała długo, bo około trzech miesięcy, samo przepchnięcie zaś parę mintu, gdyż wszystko było w szczegółach dopracowane.
-Były to inne czasy. Inżynier Bernard Grzywacz, kiedyś główny inżynier energomaszynowy, nauczył mnie, że to ja ustalam sposób usunięcia awarii i wpisuję w książeczkę maszyny – brałem za to odpowiedzialność – dodaje Wiesław Galantkiewicz. – Warto wspomnieć „Dziadka Grzywacza”, tak go nazywaliśmy, bo była to niepospolita osobowość. Był inżynierem, wojenne losy sprawiły, że na wiele lat trafił do Workuty. Nie bał się rozmowy, jak zdarzała się awaria, każdy z nas pisał swój harmonogram i potem następowała konfrontacja. Umiał przyjmować uwagi. Jeśli miałem 200% racji, to się nawet z nim pokłóciłem. Inżynier Grzywacz nigdy się nie obrażał, a we mnie pozostało przekonanie, że podwładny też ma prawo mieć rację. Starałem się w dalszym, zawodowym życiu, stosować tę zasadę.
U nas praca była cięższa
Wszystkie koparki, które były sprowadzane do Polski, szczególnie kołowo-frezowe (takie jak SchRs 315, SchRs800, nie pomijając SchRs 900 Orensteina) nie były konstrukcyjnie przygotowane do pracy w warunkach, jakie zastały na miejscu.
-Byłem w NRD na wymianie technicznej, widziałem ich skarpy robocze – w porównaniu z naszymi były luźne. Nasze są o wiele twardsze – opowiada Józef Starosta, emerytowany pracownik dozoru kopalni, sztygar oddziałowy na odkrywce Pątnów, główny mechanik odkrywek Jóźwin i Lubstów. – Z odkrywki Lubstów przed rozpoczęciem prac Orensteina pobrano próbki twardości skał nadkładowych. Niemcy je mieli i mimo to konstrukcyjnie koparki nie były przygotowane. Awarii było bardzo dużo, przeważnie wysięgnika urabiającego, koła czerpakowego czy przekładni. Najwięcej wydarzyło się awarii konstrukcyjnych. Powodem były nasze warunki pracy, odmienne od przewidywanych. Nasi konstruktorzy mieli w związku z tym bardzo dużo roboty. Mam bardzo pozytywne doświadczenia z biurem konstrukcyjnym. Cały czas działaliśmy wspólnie, konsultowaliśmy wszystkie zadania – po prostu razem pracowaliśmy. Muszę podkreślić, że bez zmian wprowadzonych przez nasze biuro konstrukcyjne i służby pionu mechanicznego odkrywek i warsztatów, praca maszyn w warunkach kopalni „Konin” byłaby niemożliwa. Koparki są tak zmienione, że bardzo odbiegają od stanu pierwotnego, wyznaczonego przez ich wytwórcę.
Zaznaczmy, że dopuszczenie do ruchu każdego urządzenia na terenie zakładu górniczego wymaga dokumentacji technicznej. Praktycznie uczestniczono więc we wszystkich działaniach branży energomechanicznej. Wykonano na przykład dokumentację techniczną zabudowy nowych silników oraz zwalniaków układów hamulcowych w koparkach SRs 1800, także brano udział w opracowaniu odstawy węgla z odkrywki Tomisławice. Na bieżąco prowadzona jest obserwacja maszyn, a ich słabe punkty są z miejsca eliminowane; każde rozwiązanie jest prototypem, który przede wszystkim musi się sprawdzać w wymagających, trudnych warunkach kopalnianych. Nacisk kładziony jest także na nowoczesność, co jest konsekwentnie realizowane.
„Słuchaj no, to jest Lubstów. Tu sobie wszyscy pomagają”
-Na Lubstowie miałem świetnych ludzi, byli „sami swoi”. – wspomina Zygmunt Kundera, były pracownik dozoru kopalni, zawiadowca odkrywki Lubstów – Powiem tak: nie chcę być złośliwy, ale trochę szczęścia było w tym, że byliśmy dość oddaleni od dyrekcji. Nam nikt nie przeszkadzał, robiliśmy to, co uważaliśmy za słuszne. Często wychodziło, czasami nie wychodziło, to wtedy zbierało się laury, tylko innego rodzaju. Zasada zatrudniania była taka: na początku przychodziło się na Lubstów z nakazu. Inne odkrywki musiały część ludzi oddelegować. Wiadomo, że szef zakładu nie dawał orłów, tylko tych, którzy mu najmniej pasowali… Znaczy, przychodzili do nas za karę. Z tym był problem, tym bardziej, że my staraliśmy się o automatyzację, elektronizację, o bardziej nowoczesną technikę górniczą. W końcu poszedłem po rozum do głowy – jedynym ratunkiem było przyjmowanie wszystkich absolwentów technikum górniczego. Wszystkich brałem. Ponadto przyjmowałem wszystkich młodych inżynierów, którzy przychodzili po Politechnice Wrocławskiej czy AGH w Krakowie. W efekcie załoga stała się najmłodsza i najbardziej wykształcona. Zawsze miałem problem przy przeszeregowaniach, bo kryteria przynależne do stawek czy grup moi pracownicy przekraczali. A limity były przeróżnego rodzaju. Ciągle do świętej pamięci dyrektora Ładowskiego wchodziło się drzwiami, on wyrzucał, to się wchodziło oknem, bo tym ludziom, uważałem, należało się przeszeregowanie. A poza tym, co najważniejsze, a nie za często się o tym mówi – kładliśmy bardzo duży nacisk na kulturę techniczną. Ot, taki przykład z eksploatacją przenośników: starzy górnicy pamiętają, że obowiązkowym wyposażeniem operatora przenośnika były nożyce do wycinania linek. Jak się gdzież linki urwały, zaplątały, to trzeba było przenośnik i linkę wyciąć. Oczywiście to wszystko powodowało straty i konsekwencje mogły być jeszcze poważniejsze. Nauczyliśmy pracowników, że przenośnik powinien być tak ustawiony, że nie powinien się nikt do niego dotykać do następnego przesuwania. On ma chodzić bezawaryjnie. Ma być prosto ustawiony, wypoziomowany. Ale problem z linkami na innych odkrywkach był ciągły. Pamiętam taką przezabawną historię: kiedyś dyrektor Cholewa przywiózł wszystkich zawiadowców na Lubstów, żeby pokazać, jak można przenośnik ustawić. Największym malkontentem był inżynier Papiera, który mówił: „Jak to jest, że operator na przenośniku nie ma nożyc. To jest nie do pomyślenia.” Bo operatorzy były karani, jak nie mieli nożyc. A u mnie nie miał nikt, wbrew instrukcji stanowiskowej, bo u mnie nie było potrzeby. I tak zostało.
A jak prezentował się Lubstów w oczach pracowników, którzy dopiero zaczynali swoją przygodę z tą odkrywką? Tak tamten czas pamięta Ryszard Gorzelańczyk – emerytowany pracownik dozoru odkrywek Jóźwin i Lubstów, kierownik robót górniczych odkrywki Lubstów:
-Na początku mojej pracy w Lubstowie miałem takie naleciałości jeszcze z Jóźwina. Któregoś dnia wezwał mnie inżynier Kundera i mówi: „Słuchaj no, to jest Lubstów. Tu sobie wszyscy pomagają, nie ma tak, że ty masz coś i nie chcesz oddać.” Chodziło o to, że nie chciałem sprzętu dać, bo uważałem, że to moje: „Nie rób mi tak” – mówi – „tu jest Lubstów”. Następnym kolegom, którzy przychodzili po mnie, zawsze mówiłem: „Pamiętajcie, musicie się wyzbyć tego środowiska, w którym procowaliście, bo tu jest inaczej”.
Twarda szkoła życia
Opowiada Jan Urbański, pracownik dozoru odkrywki Lubstów, a potem jej zawiadowca, główny inżynier do spraw dyspozytorni:
-Trafiłem na Lubstów w 1980 roku, bezpośrednio po studiach. Inżynierowie mieli na stażu bardzo niskie zarobki, zatrudniano ich więc jako pracowników fizycznych. Pracowaliśmy na początku jako ślusarze i robiliśmy wszystko: przestawianie pomp, odwodnienie, czyszczenie przenośników, przenoszenie kabli i tak dalej. To była taka krótka szkoła życia. Czas do wymaganych pierwszych zatwierdzeń górniczych wynosił około 8 miesięcy, potem dopiero otrzymaliśmy zatwierdzenia osoby dozoru niższego i przechodziliśmy na stanowiska umysłowe. Ten pierwszy okres to praca w błocie po pas, człowiek uczył się twardego życia górniczego, ale dzisiaj wspominam ten czas z dużym sentymentem.
Kolejne spotkanie z „Głosem kopalni” niebawem.